Pamiętacie „Był sobie pies”? Przepiękną historię o psie, która stała się światowym fenomenem przeniesionym na ekrany kin? Teraz czas na najnowszą książkę W. Bruce’a Camerona – „Psiego najlepszego. Był sobie pies na święta”. A skoro o psach, a do świąt coraz bliżej (na półkach sklepowych już można zobaczyć pierwsze czekoladowe mikołaje!), wybór tej pozycji na johndogową recenzję wydawał się absolutnie oczywisty.
Główny bohater, Josh Michaels, mieszka samotnie w starym domku w pobliżu lasu. Jego przedstawiona w książce historia zaczyna się dość przygnębiająco… Dowiadujemy się, że Josh nie może pogodzić się ze stratą niejakiej Amandy. Do końca nie wiadomo, co takiego się jej przytrafiło, ale dziewczyna była mu bardzo bliska – bohater strasznie za nią tęskni i nie potrafi sobie poradzić z zaistniałą sytuacją. Na domiar złego niespodziewanie spada na niego obowiązek zaopiekowania się psem sąsiada – a dokładnie: pupilem byłej już dziewczyny sąsiada.
Postawiony przed faktem Josh, po próbach odmowy, postanawia zaopiekować się porzuconym zwierzęciem chociaż przez kilka dni. Podobny do owczarka psiak o imieniu Luzak jednak bardzo szybko okazuje się być suczką… na dodatek w ciąży! Zaczynają się prawdziwe problemy. Swoją wiedzę o psach bowiem sam Josh określa słowami: „Głaskało się je, a one merdały wtedy ogonami”. Jest o krok od ataku paniki. Co on teraz pocznie z ciężarną suczką?! Zaczyna od zmiany jej imienia na Lucy… Jak można się było domyślić, poród zaczyna się już następnego dnia rano. Mężczyzna w pośpiechu zabiera suczkę do weterynarza. Niestety w przychodni dochodzi do tragedii, której ani Josh, ani lekarz nie są w stanie zapobiec…